Zespół The Cookies ostatnio wydał płytę „Push Rewind”. W Today basista, Zbyszek Grochowski opowiada o zespole, premierowych koncertach i płycie, a wokalistka, Karolina Raas Kiesner o byciu kobietą rapującą.
Adrianna Sowińska: Jak to się stało, że gracie od 2011 r., a debiutancką płytę wydaliście dopiero teraz?
Karolina Raas Kiesner (wokalistka): Nie wiem, czy to jest „dopiero”. Według mnie to i tak sprawnie nam poszło. Niektórzy muzycy potrafią pracować nad płytą przez 10 lat. W 2011 roku dopiero pierwszy raz się grupowo spotkaliśmy i zagraliśmy razem. Można mnie wtedy było nazwać jeszcze nastolatką i ogólnie - wszyscy byliśmy wtedy muzycznymi dzieciakami. Dopiero powoli zaczynał z tego powstawać zespół. Na początku w ogóle nie przewidywaliśmy tego, że uda nam się tyle rzeczy. Zanim ustabilizował nam się skład, stworzyliśmy autorski materiał, zagraliśmy z nim parędziesiąt koncertów, zaczęliśmy mieć swoje brzmienie, być profesjonalnym zespołem i zaczęliśmy poważnie myśleć o zrobieniu płyty - minęło trochę czasu. Myślę, że to doświadczenie było ważne i potrzebne. Uważam, że nasz pomysł na sprawdzenie tej muzyki na żywo, podczas koncertów, zanim zainwestowaliśmy w nagrania to było świetne rozwiązanie. Pozwoliło nam to dopracować wiele aranży, zaobserwować, co działa, a co być może tylko nam się podoba. Przecież muzyka ma być dla innych, nie tylko dla nas samych.
Zbyszek Grochowski (basista): Obserwowaliśmy wiele zespołów, które najpierw rejestrowały płytę. Potem okazywało się, że materiał do ludzi w ogóle nie przemawiał, a zespół rozchodził się w atmosferze zmarnowanego potencjału i wydatków. U nas - kiedy już muzycznie i koncertowo czuliśmy się ze sobą naprawdę dobrze - zgłosiliśmy się do Festiwalu Emergenza - międzynarodowego festiwalu dla zespołów bez kontraktu. Chcieliśmy zobaczyć, jak profesjonalne jury i duża publika nas oceni. Tak się złożyło, że skończyliśmy z 1. miejscem w Warszawie, a 2. w Polsce. Wtedy już nie było odwrotu - wygraliśmy między innymi kilka dni sesji nagraniowej w świetnym prestiżowym studiu. Wróciliśmy do domu z tymi nagrodami i zorientowaliśmy się „o cholera, czyli nagrywamy płytę!”.
KRK: Wtedy zaczęły się przygotowania z naszym producentem Olo Mothashippem. Analizowaliśmy materiał, jakie brzmienia chcemy do którego utworu, robiliśmy burze mózgów. Kiedy to dopięliśmy - wyjechaliśmy do studia, do innego miasta i nagrywaliśmy od rana do nocy, dzień w dzień, spędzając ze sobą 24 godziny na dobę. Jeśli chodzi o komponowanie i nagrywanie w studio, to jesteśmy bardzo sprawni. Gdybyśmy mieli tylko to do roboty, wydawalibyśmy płyty co 2 miesiące (śmiech). Najwięcej czasu z tego złożonego procesu zajęły nam sprawy pozamuzyczne: umowy, prawnicy, ustalanie procesów wydawniczych itp.
ZG: Duże rzeczy robimy spokojnie, w swoim czasie, w mniejszych pozwalamy sobie na spontaniczność. Na przykład spontanicznie wymyśliliśmy sobie premierę w Klubie Stodoła z 14 muzykami na scenie. Teoretycznie i logistycznie wydawało się to nierealne, ale wyszło pięknie. Teraz już wiemy, że nie ma pomysłów nie do zrealizowania, jeśli działamy w teamie.
AS: Zajmujecie się obecnie czymś poza muzyką? Czy to prawda, że Zbyszek jest księgowym?
ZG: Tak naprawdę, to zajmuję się zarządzaniem w branży księgowej. Jak widać mam do tego smykałkę, bo w zespole, oprócz gry na basie, zajmuję się również zarządzaniem. Porządek musi być! (śmiech)
KRK: Tak, a cała reszta od nas zajmuje się burzeniem mu tego porządku. I tak się nawzajem dopełniamy tymi energiami.
ZG: Artyści... (śmiech) Ale skłamałbym, mówiąc, że jestem jedyny, który o to dba u nas i sam nic nie bałaganię.
KRK: Ogólnie najbardziej zajmuje nas muzyka i większość z nas zajmuje się tylko tym. U nas grają ludzie, którzy mają niesamowite szczęście, że mogą żyć z tego, co kochają. Ja oprócz zespołu piszę dla innych artystów, do akcji społecznych czy komercyjnych, lubię też współpracować z różnymi muzykami. Zdrowo jest pograć czasem z kimś zupełnie innym, nabrać dystansu.
AS: Karolina, jak to jest być „kobietą rapującą”? Niewiele dam trudni się akurat tym gatunkiem muzycznym.
KRK: Dla mnie rap to w ogóle nie jest oddzielny gatunek. Przeplatam rap ze śpiewem, melorecytacją czy szeptem, bo jest to po prostu kolejna, inna forma wyrazu. Jest to dla mnie zabawa głosem i frazowaniem. Tak się do tego przyzwyczaiłam, że czasami jak nawijam coś na koncercie i widzę reakcje na twarzach ludzi i aprobatę, to zastanawiam się, czy przypadkiem chłopaki się nie wygłupiają za mną na scenie, bo przecież ja nie robię nic zaskakującego. Faktycznie kiedyś, jak zaczynałam rapować, wzbudzało to niemałe zdziwienie, bo w Polsce rap miał prawo bytu wyłącznie w hip-hopie i to w wykonaniu męskim. Ja do tego byłam nastolatką o włosach koloru blond i kompletnie nie miałam świadomości, że według wzoru polskiego słuchacza „nie powinnam” rapować do jazzu, popu czy akustycznej gitary. Robiłam to, kiedy chciałam, z czasem zaczęło mi to wychodzić coraz sprawniej. Cieszę się, że to jest coś, czym mogę się wyróżnić i zaskoczyć słuchacza. Teraz to podejście do nawijających kobiet się zmienia, bo na całym świecie da się zauważyć, że nawet topowe wokalistki nawijają fragmenty w utworach popowych czy rockowych i nikogo to już nie dziwi. Style się bardziej otwierają i mieszają, dlatego każdy ma pełną dowolność robienia tego, na co ma ochotę bez żadnych sztucznych ograniczeń. Zauważam, że coraz więcej wokalistek w Polsce, które śpiewają muzykę popularną, coraz odważniej wchodzi w partie rapowane. Zawsze mnie to cieszy, bo jeśli ma się wyćwiczony warsztat i głowę do fajnych frazowań - rap w wykonaniu kobiet wychodzi bardzo ciekawie. Nikt już się temu tak bardzo nie dziwi - jak miało to miejsce 5 lat temu.
AS: Ostatnio na fanpage’u napisaliście, że chcecie zmienić image. To oznacza koniec much i szelek?
KRK: Image to nasze osobowości, a tego nie da się zmienić. Przy nowej płycie chcieliśmy tylko trochę odświeżyć wygląd. Zmieniamy się tak samo jak nasza muzyka się zmienia. Szelki są nadal obecne, ale zjechały w dół. Ogólnie po wydaniu płyty trochę się wyluzowaliśmy. W związku z tym, że kiedy możemy, gramy z wizualizacjami na żywo, wybraliśmy dla siebie białe stroje. To bardzo fajnie działa, kiedy wyświetlane na scenę animacje kolorują nam ubrania.
ZG: Poza tym w białych koszulkach łatwiej jest nam szaleć na scenie.
AS: Jakie są Wasze wrażenia po premierowym koncercie w Stodole?
KRK: Jestem strasznie dumna z nas, że nam się udało zagrać, zaaranżować nasze utwory na czternastoosobowy skład. Zawsze marzyłam o tym, żeby zagrać ten nasz elektroniczny pop z sekcją dętą i kwartetem smyczkowym. Koncert w takim miejscu jak Stodoła, z salą pełną ludzi i z takimi muzykami na scenie przerósł wszystkie plany, jakie wyobrażałam sobie przy wydawaniu tej płyty.
ZG: Wymagało to od nas sporo przygotowań zarówno muzycznych, jak i organizacyjnych. My zajęliśmy się promocją, wydawnictwem i wszystkimi sprawami technicznymi, ale sami we dwoje byśmy na pewno nie dali rady. Cały zespół się bardzo zaangażował – Paweł, nasz klawiszowiec, zaaranżował muzycznie ten koncert na wszystkie instrumenty, z kolei Gniewomir, nasz perkusista, pilnował nas, prób i muzyków. Ale warto było. Spięliśmy się, zrobiliśmy to tak, jak chcieliśmy i miałem ciary przy każdej piosence. Wszystko się zgadzało – ludzie krzyczeli ze szczęścia i klaskali, a my brzmieliśmy jak jeden dobrze zgrany kolektyw. Pierwszy raz w życiu grałem w tak dużym składzie i marzę, aby powtarzać to jak najczęściej.
KRK: Dla mnie jeszcze wielkim przeżyciem po zejściu ze sceny było spotkanie wśród publiczności mojego wykładowcy z Instytutu Muzykologii na Uniwersytecie, który był pod ogromnym wrażeniem naszej premiery. Dobrze, że przed koncertem nie wiedziałam o tym, że będę analizowana przez tak wytrawne ucho, bo bałabym się wyjść i cokolwiek zarapować!
O The Cookies przeczytacie również w Today'owych dźwiękach tygodnia.