Pechowe redakcyjne historie na piątek 13.

Redakcja Today
żurnalista
 11 min. czytania
 0
 43
 13 listopada 2015
fot. Bartek Kucharczyk
Jednym zdaniem: Zalana torba, przygody w środkach transportu i ciągłe problemy ze zdrowiem – dziennikarze Today'a mają pecha

Z dzieciństwa, różnych środków komunikacji, przy udziale płynów i stolika – prezentujemy Wam redakcyjne pechowe historie, które wydarzyły się naprawdę. Napiszcie w komentarzach, kto jest największym Today'owym nieszczęśnikiem.

Ada, Kawowa wtopa

W zeszły piątek, jak to często bywa o poranku, zaspałam. Rano jestem nie do życia, więc gdy pojawił się wybór śniadanie kontra kawa, wygrała kawa. Pobiegłam z kubkiem termicznym do autobusu i błogo delektowałam się napojem bogów. Gdy dotarłam na uczelnię, odruchowo schowałam kubek do torby. Niestety, były tam resztki kawy, które, gdy ja zagadana wchodziłam na aulę, zdążyły zabarwić na brązowo wszystkie moje zeszyty i środek ulubionej torby, a podczas akcji reanimacyjnej, również moje jasne spodnie.

Adrian, Zdradliwa czapka

Miałem wtedy 5 lat i chodziłem jeszcze do przedszkola. Podczas jednej z zimowych, pośniadaniowych wypraw do parku na oczy spadła mi puchowa, gruba czapka. Zanim się z nią uporałem i odsłoniłem oczy, całej mojej grupy już nie było. Na placu zabaw w Parku Staromiejskim w Łodzi zostałem sam. Po około 10 minutach na szczęście znalazłem resztę dzieciaków.

Kornelia, Podróż donikąd

Złowieszczo brzmiąca nazwa PKP (w wolnym tłumaczeniu: pytam ku*wa po co?) wywarła piętno na moim dziecięcym życiu. Pechowe zdarzenie miało miejsce wówczas, gdy stolica jawiła mi się jako wielki świat: nieznany i pełen pokus. Z wielkim podekscytowaniem przyjęłam więc pomysł na spędzenie wakacyjnego tygodnia w tym wielkomiejskim zagłębiu. W podróż do Warszawy (miałam wtedy około 12 lat) wybrałam się z kuzynką. Jej torbę wypełniały koronkowe staniki, a głowę idee imprezowania. Podróż była zaplanowana naszą starą, dobrą, polską koleją. Nie było wtedy szybkich busów z klimatyzacją, a człowiek nie słyszał o czymś takim jak ocieplenie klimatu. Lato było więc wyjątkowo upalne, jak na prawdziwe lato przystało. Jedna kwestia pozostała niezmienna: zawodność polskiej kolei, która dostarczyła mi wielu wrażeń podczas tej podróży.

Po kilkudziesięciu minutach jazdy pociąg stanął w szczerym polu. W przedziałach był ścisk, ludzie pocili się i stękali. Część pasażerów wysiadła z wagonów i przechadzała się po torach w oczekiwaniu na dalszy ciąg podróży. Na taki też pomysł wpadła moja towarzyszka. Nie byłam ku temu chętna – nasze walizki zostały bowiem w przedziale, ale z drugiej strony nie chciałam zostać sama w pociągu. Każdy z pasażerów jawił mi się jako niebezpieczny bandyta. Kuzynka poprowadziła mnie wzdłuż wagonów – chciała rozwikłać tajemnicę zatrzymanego składu. Towarzyszyła nam w tej drodze grupa innych podróżnych, zmęczonych czekaniem i łaknących wiedzy, której nie potrafił dostarczyć nam konduktor. Nie pamiętam, jaki był efekt tego śledztwa – czy udało się dojść nam do tego, dlaczego pociąg stanął wśród polskiego zboża, ale doskonale potrafię przywołać swoje uczucie, gdy zobaczyłam, że pociąg odjeżdża. Na nic było wołanie, biegnięcie za odjeżdżającym (w kierunku stacji początkowej) składem. Odważniejszym udało się wskoczyć na schodki ruszającego pociągu. Zostałam w polu bez bagażu, z rozbawioną całą sytuacją kuzynką. Mina jednak szybko jej zrzedła, gdy po godzinie nadal szłyśmy po torach w kierunku schowanego za horyzontem pociągu. Na którejś stróżówce dowiedziałyśmy się, że skład nie odjechał daleko i w końcu rzeczywiście udało się nam do niego dotrzeć. Uradowane wbiegłyśmy do naszego przedziału - bagaży jednak nie było. Panie na fotelach sąsiadujących z naszymi wyjaśniły, że jeszcze przed chwilą siedziały w podstawionym autobusie, a potem zawrócono pasażerów do składu. Chciały wziąć nasze bagaże, ale konduktor ochoczo obiecał się nimi zająć.

Pociąg ponownie ruszył w dobrym kierunku, a my zaczęłyśmy szukać konduktora po całym składzie – znalazł się w końcowym wagonie, samotny w ostatnim przedziale. Na pytania o bagaże zrobił zdziwioną minę, ale jednocześnie z uśmiechem dopytywał się, czy były w nich wartościowe rzeczy. Polecił nam wysiąść na jednej ze stacji po drodze, gdzie można było zgłosić zaginięcie bagażu. Zrobiłam dokładnie to, co pan konduktor i moja kuzynka uznali za słuszne – wysiadłam gdzieś po drodze. Niestety przy zgłoszeniu sprawy zostałyśmy wyśmiane przez panią w okienku. Wysiadka z pociągu była równie nietrafionym pomysłem, co wcześniejsze oddalenie się od zatrzymanego składu. W międzyczasie pociąg zdążył dojechać już do końcowej stacji, a bagaże, o ile były jeszcze w pociągu, rozpłynąć się w powietrzu. Pojechałyśmy dalej do Warszawy, gdzie sprawa została zgłoszona na policji, a ja musiałam wykonać jeden z najgorszych telefonów w moim życiu: do mamy. Po godzinie spędzonej na dworcu w Warszawie w celu wyjaśnienia całej sytuacji, wróciłyśmy kolejnym pociągiem do punktu początkowego naszej wyprawy. Tyle było z ekscytującego weekendu w stolicy. Płakałam za ulubionymi rzeczami, aparatem (jeszcze na kliszę!) z pamiątkowymi zdjęciami z przyjaciółmi, a po nocach męczył mnie koszmar uśmiechającego się pod wąsem konduktora i bezkresnych torów kolejowych. Nie wiem, czy to pech, czy głupota spowodowała ten zbieg nieszczęśliwych zdarzeń. Dla mnie z pewnością pechowy był wybór towarzystwa tej podróży.

Magda, Niespodzianka dla babci

Pewnego słonecznego dnia postanowiłam wybrać się sama autobusem do babci, która mieszkała w mieście obok. Miałam wtedy jakieś 7-8 lat i całą rodzina kibicowała mi w tym przedsięwzięciu (pierwsza, samodzielna podróż!). Wzięłam w piąstkę pieniążki od mamy, weszłam do autobusu, kupiłam bilet i ruszyłam po przygodę!

Babcia mieszka jakieś 30 km ode mnie, a ja jechałam tym busem dobre dwie godziny. Oczywiście na myśl mi nie przyszło, że coś może być nie tak. Dopiero jak się ściemniło i zostałam jedynym pasażerem, nieśmiało zapytałam kierowcę: „Przepraszam pana, kiedy będzie Kock?”, na co pan przestraszonym głosem (nie wiedział, że ktoś jeszcze z nim jedzie) powiedział, że nie jedzie do tego miasta ani nawet przez nie nie przejeżdżał. Ykhm... tak. Łzy w oczach, panika, telefon do mamy i miliony tłumaczeń i zapewnień, że ten pan na pewno mnie nie porwał, tylko źle usłyszał miasto przy kupowaniu biletu. Na szczęście kierowca okazał się na tyle miły, że spakował mnie w swój prywatny samochód i zawiózł do obiecanego Kocka.

Szkoda tylko, że pod domem babci okazało się, że... nie ma jej, bo wyjechała z dziadkiem na wycieczkę. Morał z tej historii? Nie warto robić niespodzianek babciom. Szczególnie, gdy ma się 7 lat i pstro w głowie.

Patryk, Strzeż się kierowców z Rumunii

W tegoroczne wakacje stanowczo zbyt często podróżowałem autostopem. Na trasie słowacko-polskiej przemieszczałem się z bardzo sympatycznym kierowcą TIR-a z Rumunii. On słabo mówił po angielsku, ja po rumuńsku ani trochę, a na migi trudno było wyjaśnić, gdzie dokładnie chciałbym wysiąść i dokąd on dokładnie jedzie. Tyle ustaliliśmy, że ja pragnę wylądować w Krakowie, a on w Katowicach. Gapiostwo doprowadziło ostatecznie do tego, że wysiadłem na samym środku autostrady. I o ile bez trudu przedostałem się w bardziej bezpieczne, podkrakowskie rejony, o tyle czekali już tam radośni mundurowi, entuzjastycznie nastawieni do wpisywania kwot w blankieciki mandatów.

Wiktoria, O dziewczynce, która nie może jeździć na wakacje

Jest sobie Viki. Ogólnie fajna dziewczyna, która nie ma farta na wyjazdach. Oto mała geneza jej wypadków i wydarzeń letnio-zimowych od 2010 roku.

Wakacje 2010 – obóz taneczny w Poroninie. Trzeciego dnia skręciłam sobie lewą kostkę.

Ferie zimowe 2010 – pierwsza nauka jazdy na snowboardzie. Drugiego dnia złamałam nadgarstek.

Wakacje 2011 – obóz survivalowy w Polańczyku. Czwartego dnia skręciłam prawą kostkę.

Ferie zimowe 2011 – drugie podejście do snowboardu, we Włoszech – zapalenie płuc.

Wakacje 2012 – obóz w Bułgarii. Ósmego dnia grypa żołądkowa.

Ferie zimowe 2012 – trzecie podejście do snowboardu – trwale uszkodzona rzepka.

Wakacje 2013 – wybity bark na basenie.

Ferie zimowe 2013 – biała szkoła, kroplówki i elektrolity, czyli jak pasożyt wkradł się do żołądka.

Wakacje 2014 – złamane dwa palce. co gorsza nie pamiętam, jak i kiedy.

Zima 2014 – dwa miesiące w szpitalu, nadal nie wiem dlaczego.

Wakacje 2015 – zapalenie płuc, krwioplucie i angina ropna.

Zima 2015 – zobaczymy, co przyniesie los...

Jeśli masz ochotę na wakacje z Viką, polecam zabrać trzy apteczki, numery na pogotowie i przekonanie o tym, że w miejscowości, do której wyjedziecie, na pewno zwiedzisz szpital.

P.S. Wspominałam, że połknęłam aparat ortodontyczny, trafiłam do szpitala w Wielkiej Brytanii, a kiedyś przypadkiem pojechałam ze swoim kotem na wakacje?

Dawid, Filozoficzny pech

Siedemnastego lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku rozpoczęła się moja naprawdę paskudna i pechowa historia, która trwa do dziś. Bo widzicie, właśnie tego dnia się urodziłem. Dopiero po dwudziestu latach usłyszałem o stanowisku filozoficznym zwanym antynatalizmem, które przypisuje negatywną wartość narodzinom. Uwiodło mnie ono, gdyż odkąd pamiętam, moje życie to pasmo nieszczęść: łamanie rąk, zachorowanie na nieuleczalną chorobę, śmierć wśród najbliższych, rzucone studia, złamane (kilkukrotnie) serce. Zdecydowanie zgadzam się, że: „Nie istnieć – to jeszcze najlepsze z wszystkiego, co może spotkać człowieka”

Aga, Achillesem być

Rodzice siedzą w fotelach, a ja z siostrą bawimy się w pokoju w karuzelę. Nagle: bach, trzyipółletnia Agniesia uderza głową o kant stolika od telewizora. Krew się leje, ja ryczę. Tata ma nerwy ze stali: zabiera mnie do łazienki, polewa głowę lodowatą wodą, idzie do cioci i wujka (my nie mieliśmy wtedy samochodu), którzy zawożą nas na pogotowie. Efekt: cztery szwy, tygodnie paradowania po mieście z wielkim opatrunkiem na czole, blizna (jeden z powodów, dla których nie rezygnuję z grzywki) i odkrycie miejsca, które przyciąga wszelkie urazy jak magnes.

Siedmioletnia Agniesia jeździ na rowerze po jedynej wybetonowanej części podwórka. Zahacza o jakiś wystający element, spada i uderza się w głowę. Po lewej stronie czoła, w miejscu blizny wyrasta ogromna śliwa. Dziesięcioletnia Agniesia bawi się w szkole w kalambury. Kolega cofa się i uderza potylicą w lewą część jej czoła, dokładnie w miejscu blizny. Tym razem kończy się na bólu i normalnym guzie.

Mniejszych urazów nie liczę. Ale przynajmniej wiem, że moja pięta Achillesa jest na czole, a wszelkie głupie zachowania mogę tłumaczyć tym, że w dzieciństwie kilka razy poważnie uderzyłam się w głowę.

Angelika, Gówniana historia

Bardzo nie lubię się spóźniać, chociaż niestety często mi się to zdarza. Żeby nie spóźnić się aż tak bardzo na urodziny jednego z Todayowców, zamówiłam taxę. Potem było tylko gorzej...

Biegałam jak oszalała, prezent kupiłam w locie, rozmawiając przez telefon suszyłam włosy. Udało się. W końcu byłam gotowa. Zadowolona schodzę do taksówki. Nagle podchodzi do mnie młody przystojny gość, w typie Zaca Efrona i pyta:

– Czy Pani zamawiała taksówkę?

Odparłam pospiesznie, że tak i nawiązała się dyskusja.

– Mam do Pani takie wstydliwe pytanie.

– Słucham – odpowiedziałam z przerażeniem.

– Czy gdzieś tutaj w okolicy jest toaleta publiczna?

Zdziwiona odpowiedziałam, że nie. Ale w miejscu, gdzie jedziemy, na pewno jest toaleta. Ze strachem w oczach Efron odpowiedział:

– Ale ja nie doczekam.

I po minucie kłopotliwej ciszy zapytał:

– Czy ja mógłbym u Pani skorzystać?

Milion myśli w głowie. Wiem, że jestem spóźniona, ale gość tłumaczy mi, że ma problemy gastryczne. Obudziła się ta cholerna część mnie zwana Matką Angeliką z Kalkuty i wzięłam gościa na górę. W windzie prężył się jak struna, po czym narobił przy mnie w gacie! Tak teraz mogę śmiało powiedzieć, że działam na facetów tak, że srają przy mnie w spodnie. Byłam przerażona, szczególnie wtedy, kiedy gość zapytał mnie o to, czy nie mam przypadkiem męskich ciuchów w domu.

Kazałam mu chwilę poczekać i posprzątałam pobojowisko, jakie zrobiłam szykując się pospiesznie na imprezę. Wyszłam po kilku minutach i wskazałam mu toaletę. Powiedziałam, że jak będzie czegoś potrzebował, niech da znać.

I głupia ja, poszłam do kuchni, żeby dziada nie stresować. Mijał kwadrans za kwadransem. Trwało to tak długo, że zaczęłam sprzątać kuchnię. Słyszałam tylko, że otwiera jedną z szafek i wtedy zaczęłam się bać, czy gość czegoś nie kombinuje. W końcu wyszedł i krzyknął do mnie, że już jest gotowy, możemy jechać i poczeka w samochodzie. Zajrzałam do łazienki. Unosił się stamtąd taki cyklon B, że najlepszym wyjściem była natychmiastowa ucieczka z mieszkania. Wiedziałam, że muszę się ewakuować, bo inaczej cała będę walić gównem. Otworzyłam okna, zrobiłam przeciąg i zjechałam windą na dół. Wchodząc do taksówki, poczułam zapach męskich perfum, dezodorantu i odświeżacza powietrza. Jakoś dojechaliśmy. I kolejny raz uruchomił się syndrom Angeliki z Kalkuty, bo zamiast gościa opieprzyć na czym świat stoi, zaczęłam głupią gadkę w celu rozładowania i tak śmierdzącej atmosfery.

Impreza skończyła się rano. Gdyby nie dobry humor i otępienie po nieprzespanej nocy, nie byłabym w stanie posprzątać własnej łazienki. Lepiej by było ją wysadzić. Pozostałości gówna Efrona były wszędzie: na umywalce, kiblu, lustrze, podłodze, a nawet moich cieniach do powiek. Bez obaw: sprzątałam w rękawiczkach, możecie mi podać rękę.

Patryk, To już jest koniec

Piątek trzynastego, godzina szósta trzydzieści. Nie wiem, kto wymyślił tak wczesne wstawanie z łóżka, ale najwyraźniej chyba mnie nie lubił. Liczyłem przynajmniej na poranne promienie słońca, które zaraz rozbudziłyby mnie lepiej niż kawa. Nic bardziej mylnego. Całą noc padało i nie zanosiło się na poprawę – było zimno, mokro i ponuro. Zamiast tego trzeba więc było zrobić kawę, która... akurat się skończyła. Moja cierpliwość powoli zaczynała się wyczerpywać, ale postanowiłem dać temu dniu jeszcze jedną szansę. Nie trzeba było długo czekać na jej zmarnowanie. O ósmej wyszedłem z domu, aby dotrzeć na uczelnię. Dokładnie minutę później zobaczyłem odjeżdżający z przystanku tramwaj. Mój tramwaj.

Świadomy przewidywanego spóźnienia postanowiłem skorzystać z dwóch innych tramwajów – oczywiście z przesiadką. Nie mogło zakończyć się tylko na tym. Kiedy wysiadłem, poszedłem do bankomatu. Na całe szczęście wypłacił mi pięćdziesiąt złotych. Tyle że przedarte na pół. Zanim jeszcze doszedłem do budynku uczelni, ochlapał mnie wodą z kałuży pędzący na złamanie karku samochód.

Tego było już za wiele. Sprzeciwiłem się pechowości tego dnia. Po powrocie do domu nie robiłem już nic innego poza czytaniem książki. Aż do północy.

Sonia, Może nad morze

To miała być jednodniowa wycieczka. Z Władysławowa, gdzie spędzałyśmy z koleżanką wakacje, ruszyłyśmy do innej nadmorskiej miejscowości. Piękna pogoda i przygoda. Na to liczyłyśmy. Nie zabierając mapy, ani nie sprawdzając pogody, wsiadłyśmy do PKS-u. Do Białogóry dojechałyśmy całe. Poza nieustającą ulewą, to był naprawdę miły dzień.

Robiło się coraz później i nastał czas powrotu. Tylko szkoda, że nie sprawdziłyśmy dobrze powrotnego autobusu. Noc zastała nas na przystanku, gdy wypatrywałyśmy busa, który nie tamtego wieczora nie przyjechał. Zrezygnowane wsiadłyśmy do innej linii. Kierunek: Puck. Co prawda to ponad 10 km od naszego celu, ale co tam! Złapiemy pociąg! O tej porze na pewno coś będzie jechać na Hel. Nie myliłyśmy się. Pociąg odjechał 10 minut przed przyjazdem PKS-u. Następny był za kilka godzin. Bar zamknięty, sklepu nie widać, w poczekalni pusto. Szczęście w nieszczęściu, że znalazł się taksówkarz, który zlitował się nad dwiema 16-latkami i za grosze odwiózł je na kemping.

Udostępnij na  (43)Skomentuj