Aż trudno uwierzyć, że mają na karku już 16 lat muzycznej kariery. Zaczynali jako duet, dopiero po roku skład powiększył się do czterech osób. Teledysk do jednej z pierwszych piosenek przedstawiał grupę studentów w kolorowych T-shirtach, luźnych jeansach i wytartych sztruksach. Dziś na ich koncerty przychodzą tysiące, a stadiony wypełnia nie tylko grana przez nich muzyka, ale i barwna aranżacja, której trudno nie ulec.
Ostatnio w ich twórczości zrobiło się jakoś radośniej i bardziej kolorowo, a przy tym też inaczej. Zaczynali od sentymentalnego rocka i przeszli drogę w kierunku bardziej eksperymentalnych brzmień, którym bliżej do muzyki popularnej niż alternatywy. Mogą sobie jednak na to pozwolić, to w końcu Coldplay. 4 grudnia miała miejsce premiera ich najnowszej, siódmej z kolei płyty studyjnej.
W 1996 roku powstał zalążek zespołu, w skład którego początkowo wchodzili tylko Chris Martin i Jonny Buckland. Szybko jednak – wraz z dołączeniem dwóch kolejnych członków zespołu: Guya Berrymana i Willa Championa – Starfish wyewoluował w znany dziś Coldplay. W 1998 roku grupa wydała swoją pierwszą EP-kę. W grudniu tego samego roku podpisała kontrakt z niezależną wytwórnią Fierce Panda, która była odpowiedzialna za wydanie ich kolejnego albumu pt. „Brothers & Sisters”. Rok później Coldplay związał się z wytwórnią Parlophone, co było momentem kluczowym w ich karierze – do dziś to ona widnieje na okładkach płyt jako ich producent. Trzeci EP zespołu, już pod szyldem Parlophone, pt. „The Blue Room”, promował singiel „Bigger Stronger”, który był pierwszym szerzej znanym utworem grupy.
Każda ich płyta ma swój znak rozpoznawczy, przebój, który sprawia że nie sposób o Coldplay zapomnieć; to kopalnie nie tylko muzycznego talentu, ale i prawdziwych perełek, które zostają w pamięci ludzi na długo, nawet gdy artyści każą czekać na swoje nowe wydawnictwo latami.
Przed Wami muzyczna podróż przez wszystkie albumy i lata twórczości muzyków, aż do kalejdoskopowej, zabawowej wariacji, która została wydana w ubiegły piątek.
Bez paniki, w żółtym kolorze, o świecie w którym żyjemy
„Parachutes” wydane w 2000 roku to skok na główkę, na szczęście ze spadochronem. Pierwszy pełnowymiarowy album, który promował utwór „Shiver”, ukazywał grupę młodych ludzi, tworzących kawał pożądanej muzyki – prawdziwy, alternatywny, brytyjski rock. Dominowało tutaj gitarowe brzmienie z rytmem wyraźnie wybijanym przez perkusję. Na wyjątkowość albumu składają się w głównej mierze trzy piosenki. „Yellow”, na które czeka niemal każdy obecny na koncercie, a potem zdziera gardło, śpiewając o szczerym uczuciu w żółtych barwach; a także „Trouble” oraz „Don’t Panic”, swego czasu wykorzystywane jako ścieżki dźwiękowe w wielu serialach i produkcjach filmowych (m.in „Roswell”, „Bez śladu”, „Powrót do Garden State”). Trudno się w końcu nie zgodzić z refrenem „Don’t Panic” traktującym o cudownym świecie, w którym żyjemy. To czyni z „Parachutes” płytę trochę do refleksji, trochę do relaksu.
Dynamiczny rozwój kariery zespołu w tym okresie wiązał się z zagraniem po raz pierwszy na światowej sławy festiwalu w Glastonbury. Do tego doszły trasa po Stanach i pierwsze nagrody Brit Awards w kategoriach najlepszy brytyjski zespół oraz album. To był świetny start, pokazanie muzyki jaką Coldplay gra i tego, jaki naprawdę jest.
Politycznie i naukowo, w rytm bicia zegara
Dwa lata od wydania debiutanckiego krążka ukazała się płyta z największymi przebojami zespołu – „A Rush of a Blood to the Head”. Tutaj znajdują się ballady, które kochają tysiące, a które nie tracą na wartości wraz z upływem czasu: „Clocks”, „In My Place” i „The Scientist”. Warto jednak zaznaczyć, że płyta rozpoczyna się żywiołowym waleniem w perkusję w bardzo Stroeks’owym stylu, z politycznym akcentem w tekście – utworu „Politik”. Pojawia się tutaj także świetne, pytające o sens życia „God Put a Smile Upon Your Face”, chętnie grane przez zespół na koncertach.
To zdecydowanie żywszy album, który pokazuje, że muzycy się rozkręcają, ale w pełni zachowują spójność stylu z poprzednim wydawnictwem. Dla mnie to jednak jest i zawsze będzie płyta jednego utworu: „The Scientist”. Nie sposób nie wspomnieć tutaj o oryginalnej koncepcji na teledysk, kręcony od tyłu. Zdobył on nagrody w kategoriach za najlepszy teledysk, najlepszą reżyserię oraz przełomowy teledysk na gali MTV VMA. To także wzruszający utwór przywołujący przed oczy finałową scenę z filmu „Apartament”, gdy rozdzielona przez współlokatorkę głównej bohaterki para kochanków, odnajduje się po latach na lotnisku. Pełnia muzycznego spełnienia. Z nową płytą artyści ponownie zawitali w Glastonbury, raz jeszcze posypały się nagrody Brit Awards w tych samych kategoriach co rok wcześniej, a czytelnicy Rolling Stone uznali ich zespołem roku.
Iksy i igreki oraz prędkość dźwięku
W 2005 roku pojawiło się na rynku zakończenie muzycznej trylogii zespołu, trzecia i ostatnia płyta, która miała stanowić o ciągłości pierwszych wydawnictw. „X&Y” to mieszanka dwóch wcześniejszych albumów, tym razem w wolniejszym wydaniu. Piosenki na krążku, choć momentami szybkie i energiczne, za sprawą wokalu i treści, które niosą, nie zawszę są aż tak radosne. Jednak to kopalnia kolejnych hitów, tj. „Speed of Sound”, „Fix You” czy „Talk”. To płyta do nocnej jazdy po mieście czy spaceru po oświetlonych ulicach. Nie można także zapominać o tytułowym „X&Y”, przyjemnej piosence traktującej, niemal tak jak „Fix You”, o naprawianiu związku.
Przez wzgląd na podobne brzmienia, mające najprawdopodobniej zapewnić płycie spójność, ma się niekiedy poczucie, że wszystkie utwory są podobne do wyżej wspomnianych „Speed of Sound” i „Talk”. Instrumentalnie to wciąż gitara, pianino, pobrzmiewająca w tle perkusja – taki angielski styl. Chwilami bardziej zmierzający w akustykę irlandzkiej wioski, innym razem w wielowymiarowe dźwięki metropolii. Płyta sprzedawała się świetnie, plasując się na jednej z pierwszych pozycji w wielu krajach (m.in. Australii, Danii, Francji, Irlandii, we Włoszech i Szwecji). W sumie sprzedano aż 8,3 miliona egzemplarzy. W tym momencie Coldplay to już była marka sama w sobie, a przed zespołem rysowała się całkiem nowa muzyczna droga.
I don't know which way I'm going, I don't know what I've become. (...) Just say you'll wait, you'll wait for me. Coldplay – „Til Kingdom Come”
Spotkanie ze śmiercią i jej przyjaciółmi
Po trzech latach w 2008 roku światło dzienne ujrzał album „Viva la Vida or Death and All His Friends”; krążek rekompensujący niedogodności związane z długim czasem oczekiwania. Francuska rewolucja na okładce albumu to nie przypadek, a odniesienie do idei krążka. Jak określił to basista zespołu w jednym z wywiadów: „To taki antyautorytarny pogląd, z tekstami o byciu przytłoczonym z jednej strony przez rząd, z drugiej przez życie. Ze świadomością nieuchronności śmierci, pełną gamą emocji i głupotą ludzką, spotykaną na co dzień.”
Album to prawdziwa rewolucja, której sztandarem jest „Violet Hill”, a hymnem „Viva La Vida”. Wprowadzeniem do historii jest technikolorowa aranżacja, przechodząca w marsz przez londyńskie cmentarze („Life in Technicolor” i „Cemeteries of London”). Na płycie pojawiają się także pytania o sens życia, o bycie zagubionym („Lost”); przeżywanie miłosnego zawirowania („Lovers in Japan”), zakończone truskawkowym swingowaniem („Strawberry Swing”). A wszystko w niezwykle przyjaznym i pogodnym klimacie. Ta cała gama dźwięków i kolorów składa się na jedną z najlepszych muzycznych kompozycji ostatnich lat.
Krążek to największy komercyjny sukces grupy. W roku wydania była to najczęściej kupowana płyta na świecie, a magazyn „Rolling Stone” umieścił Coldplay w rankingu najlepszych artystów dekady (zajęli w nim czwarte miejsce). „Viva La Vida” to przełomowy moment w karierze grupy: przybyła nowa rzesza fanów zauroczona pogodnym krążkiem, a w wakacje 2008 roku niemal na każdym kroku dało się słyszeć utwór z tej płyty.
Chińska księżniczka i Charlie Brown w raju
2011 rok przyniósł coś zupełnie nowego. Wydane wtedy „Mylo Xyloto” to odważny krok w ewolucji prezentowanego przez zespół stylu. Zawieszona wysoko poprzeczka po ostatnim krążku była najprawdopodobniej przyczyną odejścia muzyków w zupełnie nową koncepcję. Według zespołu ten album to opowieść o „miłości, uzależnieniu, nerwicy natręctw, ucieczce i pracy dla kogoś, kogo się nie lubi. ”
Pierwszym singlem zapowiadającym płytę było energiczne „Every Terdrop Is A Waterfall”, choć krążek kojarzy się głównie z przebojem Paradise, który swojego czasu stał się dla wielu ludzi hymnem. Znaleźć tu można również barwną „Princess of China” w duecie z Rihanną oraz święcący w mroku swoją wyjątkowością „Charlie Brown”. Album urzeka barwnym, tytułowym wprowadzeniem – „Mylo Xyloto”, przechodzącym następnie w rozpędzone, nacechowane różnorodnością dźwięków „Hurts Like Heaven”. Dzieje się tutaj bardzo dużo, w niezwykle żywiołowym tempie. To wciąż Coldplay, ale słuchacz ma wrażenie, że coś już się bezpowrotnie zmieniło. To płyta dla mnie głownie dwóch piosenek – „Every Teardrop Is A Waterfall” oraz „Princess of China”, ale zyskuje znacznie więcej za sprawą mojego sentymentu do występu Coldplay na warszawskim Stadionie Narodowym. Koncertu, który pokazał niezwykłość i ogrom tego, jaki zespół naprawdę jest.
Sam album zajął pierwsze miejsca na listach sprzedaży w Austrii, Belgii, Holandii, Irlandii, Portugalii, Kanadzie, a także Polsce. Zespół wystąpił z materiałem z krążka 19 października podczas specjalnego koncertu ku czci Steve’a Jobsa oraz na zamknięciu Letnich Igrzysk Paraolimpijskich w 2012 roku.
Magia prawdziwej miłości w opowieści o duchach
W 2013 pojawił się „Atlas”, utwór znajdujący się na ścieżce dźwiękowej do filmu „Igrzyska Śmierci: W pierścieniu ognia”, a zwiastujący nowy album grupy. Samo „Ghost Stories” ukazało się dopiero w marcu 2014 roku. Jak pięknie ujął to wokalista, „ideą „Ghost Stories” było zadanie pytania, czy pozwalasz zdarzeniom z Twojej przeszłości, Twoim duchom na wywarcie wpływu na Twoją teraźniejszość i przyszłość. (...) jeśli pogodzisz się ze swoimi doświadczeniami i rzeczami, które cię spotkały, one się przekształcą. (...) nie byłem pewien co to znaczy, ale ufałem, że to pomoże, i gdy coraz więcej się o tym dowiadywałem, tym bardziej muzyka zaczęła na mnie wpływać.” W rezultacie powstała niezwykle smutna i przytłaczająca, jedna z najkrótszych płyt zespołu.
Album ani nie zaskakuje, ani nie przekonuje, a raczej na dłuższą metę nudzi. I chociaż teksty mogą oscylować wokół tych samych tematów, co zawsze i wypadać wcale nie najgorzej, to giną gdzieś w całkowicie nowej aranżacji i koncepcji muzycznej. Promujące płytę „Magic”, w teledysku którego zagrała Zhang Ziyi znana światu z „Wyznań gejszy”, jest w zasadzie nijakie.I tak „Sky Full Of Stars” to jedyny żywszy utwór z płyty, mający większy wyraz. Przy jego produkcji miał swój wkład Avicii, choć momentami ma się wrażenie, że j DJ został w studiu chyba na dłużej i pomagał także przy kilku innych kawałkach zespołu. Klasyka poszła tutaj w odstawkę na rzecz nowych, eksperymentalnych brzmień. Na tle reszty piosenek wyróżnia się tu tylko jeszcze „True Love”, z urokliwym teledyskiem o wielkich marzeniach, które warto spełniać. W moim odczuciu powstało wydawnictwo niezwykle nudne i słabe – jak na możliwości grupy. Nie chodzi tu o to, że jestem przeciwniczką muzyki elektronicznej. A skąd! Tylko nie wiem, czy „Midnight” nie brzmi lepiej w wykonaniu młodego, zdolnego artysty Kygo, niż w oryginale.
Płyta wywołała mieszane uczucia wśród krytyków i nie powtórzyła sukcesu poprzedniczek. Wprawdzie w 2014 roku Spotify ogłosił zespół najczęściej odtwarzanym artystą w swoim serwisie, lecz była to zasługa wcześniejszych płyt i przebojów. I chociaż posypały się nominacje m.in. do Grammy za najlepszy popowy album oraz najlepszy popowy duet w przypadku „Sky Full Of Stars”, nagród do kolekcji nie przybyło.
Zabawa, przygoda życia i kalejdoskop
Mikołaj przyniósł nam w grudniu 2015 roku pod choinkę niemal drugie „Myło Xyloto”. „A Head Full Of Dreams” to kolejny szalony krok zespołu, tym razem w pozytywną stronę. To pełna energii opowieść z momentami wytchnienia, o zabawie i radości, o byciu wolnym i korzystaniu z życia. Wydawać by się mogło, że temat wprost idealny dla młodych ludzi. Tylko czy to nie za wielki banał?
Stuart Berman z Pitchfork określił ten krążek jako „wesołą, aczkolwiek oczywistą muzyczną aranżację skupiającą się wokół mężczyzny na nowo cieszącego się wolnością i niezależnością.” „A Head Full of Dreams” to kolorowa i wesoła ucieczka od rzeczywistości, to trochę inny świat. Kalejdoskopowe motywy i kolory momentami sprawiają, że chce się zadać kłopotliwe pytanie, czy przypadkiem po drodze nie zaplątała się tu jakaś substancja psychoaktywna.
Najlepszym utworem z płyty jest bezkonkurencyjnie „Bird”, ze swoją świeżością i pozytywnym klimatem. Świetnie wpasowuje się w klasyczny wymiar postrzegania twórczości zespołu. Reszta piosenek jakoś wypada. Gorzej, lepiej, ale ludzie to kupują. A obecność topowych gwiazd muzyki popularnej, jak Beyonce w „Hymn For The Weekend” i Tove Lo w „Fun”, z tych dwóch utworów, niebędących muzyczną rewolucją, i tak zrobi hity. Tak to już dzisiaj działa.
„Adventure of a Lifetime”, które niekwestionowanie zaskoczyło będąc zapowiedzią albumu, nie porwało mnie od razu. Tęsknota za starymi utworami i za klimatem z pierwszych krążków nie pozawalała z początku przekonać się do czegoś aż tak innego. Ale w końcu się poddałam. Radosna nuta zatryumfowała i dałam się ponieść żywemu nastrojowi piosenki. Smutek wywołuje we mnie jedynie poczucie, że to bardziej płyta do zabawy niż słuchania.
Didn’t we have fun? Coldplay - „Fun”
Zaczynali z kojącymi utworami, dzisiaj starają się wnieść do życia swoich słuchaczy radość i krztę dziecięcej wariacji. Wspaniałą cechą Coldplay’a jest to, że potrafią tak naturalnie, niekiedy banalnie opisywać rzeczywistość – od uczuć i miłości, które zawsze zajmują czołowe miejsce na liście najczęściej poruszanych tematów, po zwykłe problemy, szaleństwa młodości i głupotki codzienności. Pod tym względem, to świetnie, że się zmieniają, w kwestii muzycznej – już niekoniecznie. Wobec panującego obecnie przekonania, że trzeba dopasować się do słuchacza, gdzieś po drodze gubiona jest przez większość artystów muzyczna spójność i prawda, jaką z początku ze sobą nieśli. Nie chodzi tutaj o stagnację, ale by muzyka wykonawcy raz polubiona, żyła i funkcjonowała latami.
Choć Coldplay nie zmienił wokalisty, to już nie brzmi tak samo. To już nie ten sam zespół co 16 lat temu, nie te same smętne ballady, które wyciskały z oczu łzy i budziły w sercu przyjemne ciepło i kojące poczucie zrozumienia. Dzisiaj to trochę mieszanka starego z nowym, przy jednoczesnym zmierzaniu w nieznane i nowe strony. Dodatkowo sukces „Viva La Vidy” zawyżył znacząco oczekiwania, czego zespół nie był w stanie udźwignąć. Poszedł w inną stronę, chcąc najprawdopodobniej odciąć się od tej płyty na dobre. Od czasu wydania „Mylo Xyloto” każdy kolejny album to zupełnie inna bajka, która żyje własnym życiem i niewiele ma wspólnego z poprzedniczkami. I czegoś w tym wszystkim brakuje.